Jak co roku, pierwszego listopada, pójdę najpierw na Okopową. Nawet tego dnia, gdy fala zmierzająca w północną, cmentarną część miasta wyrzuci tutaj po drodze niektórych, z kwiatami, zniczami i poczuciem powinności, i tak wystarczy odejść w bok, by po paru metrach zostać znów sam na sam z macewami, porośniętymi zielskiem. Można nawet się zgubić, można stracić rachubę czasu, jak w pierwszym opowiadaniu Piotra Pazińskiego z „Ptasich ulic”.
Czemu tu przychodzimy? Jeszcze niedawno można byłoby powiedzieć: bo tak trzeba, ale teraz, po obejrzeniu „Kamiennego nieba“ Krzysztofa Garbaczewskiego nic nie jest już oczywiste. Spektakl miejscami nierówny, niełatwy w odbiorze, ale stawiający pytania, których nikt dotąd nie zadał.
Więc być może przychodzimy, bo nie mamy innego wyjścia. Tak jedni zarażają się powstaniem 1944, w innych wchodzi getto. Na różne sposoby. Są tacy, co urządzają rekonstrukcje, tacy, którzy zaczytują się w książkach historycznych, chcą oprowadzać, pokazywać i dzielić się. No i ci, którzy udają, że przeszłość ich nie obchodzi, ale lubią legendy miejskie o duchach.
Dokładnie osiem lat temu, tuż po przeprowadzce, też szłam ptasimi ulicami na północ, odnotowując kolejne pamiątkowe tablice i z fascynacją popatrując na znicze rozświetlające po zmroku główną aleję, której wtedy, w Dzielnicy Północnej, jeszcze nie było, zastanawiając się, kto właściwie je zapala.
Teraz myślę, po co nam to wszystko. Dla kogo ta pamięć o nieistniejącym, doszczętnie zniszczonym mieście, najważniejszy punkt odniesienia, od ponad półwiecza nie wyparty przez żadną nową mitologię. Dla nich czy dla nas samych? Jakie potrzeby przy okazji zaspokajamy. Współczucie? Ciekawość? Potrzeba silniejszych emocji? Naprawdę chcielibyśmy znaleźć się tutaj wtedy, poczuć to wszystko, co oni czuli?
Ale dopóki chociaż raz do roku coś nas tutaj pcha, macewy doszczętnie nie zarosną.
Beata Chomątowska