Czegoś takiego wcześniej nie widzieliśmy. Gapiliśmy się z podziwem na potężną konstrukcję, wyglądającą, jakby dopiero co przetrwała bombowy atak, snuliśmy po klatce schodowej pokrytej od sufitu po podłogę grafitti, piliśmy piwo w barze na ostatniej kondygnacji, gdzie olbrzymie, niezabezpieczone niczym okno pokazywało panoramę śródmieścia Berlina, nie mając pojęcia, że właściwie patrzymy na odchodzący już świat. To był koniec lat 90., moment, gdy Mitte, a zwłaszcza ten jego rejon nazywany Scheunenviertel, zaczynał przeobrażać się w elegancki kwartał dla turystów.
Tego wieczoru, zbyt późno – my, krakusi, jeżdżący nałogowo do Berlina – odkryliśmy istnienie Tacheles. Chaosu, legendy, nieustannego happeningu, ale i instytucji, której stypendium warto się było pochwalić, szukając zlecenia. Symbolu przemian, które uczyniły ze stolicy Niemiec kulturalno-społeczne centrum świata.
Gdy ponad sto lat wcześniej żydowski przedsiębiorca Otto Markiewicz kupował działkę przy Oranienburgerstrasse 54-56 w Berlinie, marzył mu się w tym miejscu największy dom handlowy Europy. Nie przypuszczał, że we wnętrzach obróconego w ruinę pasażu powstanie kiedyś Tacheles, dom awangardowych artystów. Na otwarcie ukończonej w rekordowym tempie – 15 miesięcy! – pierwszej w Niemczech tak dużej konstrukcji z żelbetu, luksusowo wyposażonej, przyszły tłumy.
Ale potem przyszedł kryzys lat 20. XX wieku i pasaż zbankrutował. Nowy właściciel – koncern AEG – przywrócił mu blask, lecz na krótko. Gdy władzę w Niemczech przejęli naziści, wprowadził się tutaj SS i związane z nią organizacje, między innymi Deutsche Arbeitsfront. Zapłonęła sąsiednia synagoga, na szybach żydowskich sklepów w sąsiedztwie dawnego Freidrichstrassenpassage pojawiły się napisy „Juden raus!”. Co działo się w tamtym czasie z Otto Markiewiczem – nie wiadomo. Gdy ludzie w brunatnych mundurach obejmowali we władanie budynek, w Berlinie mieszkało ponad 160 tys. Żydów. Po wojnie zostanie ich 6,5 tys.
Alianckie bomby zrobiły swoje, ale żelazobeton nie tak łatwo obrócić w pył. Część pasażu przetrwała nawet kilkakrotne naloty. Władze NRD, któremu przypadł ten rejon śródmieścia, nie pozbyły się ruiny, ale też nie przejmowały zbytnio, by zachować ją w jak najlepszej kondycji. Mieściła biuro podróży, szkołę zawodową, liczne warsztaty i pierwsze po wojnie kino Camera. Aż runął mur i zniknęło wschodnioniemieckie państwo.
„Wszystko jest możliwe” – głosił slogan namalowany sprayem na jednej ze ścian w Mitte. Jakby ktoś otworzył nagle zamknięte latami wszystkie drzwi i okna i wpuścił powietrze. Jakby prócz betonowej konstrukcji runęły też niewidzialne ściany odgradzające wszystkich, którzy odstawali od ogółu NRD-owskiego społeczeństwa – punkowców, dysydentów, traswestytów, radykalnych artystów. Część była stąd, część przyjechała teraz z Zachodu albo z innych krajów. Łączyło ich poczucie, że miasto jest naprawdę ich, należy do nich – ulice i budynki, że wreszcie mogą wziąć życie we własne ręce i zrobić z nim, co chcą.
W takiej atmosferze, podkręcanej używkami, wszystko, nawet najbardziej trywialne czynności, stawały się sztuką. „Odkrywaliśmy kolejne miejsca i dawaliśmy im duszę twórczą pracą. Mieliśmy wszystko – z wyjątkiem pieniędzy. Nikt ich wtedy nie miał. Ale mieliśmy pomysły i marzenia” – mówi Jochen Sandig, jeden z weteranów sceny alternatywnej tamtych lat, cytowany w wydanym niedawno albumie „Berlin Wonderland”. Sprzyjało też prawo. Wiele budynków na wschodzie nie miało właściciela, były zarządzane przez państwo. Z początku wspólnoty i rady dzielnic zachęcały wręcz artystów do zajmowania pustych lokali. Squatting stał się czymś tak naturalnym, że ci, którzy mieli umowę najmu, wydawali się podejrzani.
Jednym z powstałych wówczas nieformalnych centrów kultury był klub Der Eimer na Rosenthaler Strasse, ale brakowało w nim już miejsca. Kurator Friedrich Loock był berlińczykiem, mieszkańcem Mitte. Jako dziecko biegał z kolegami wśród ruin i znał dzielnicę na wylot, więc polecił malarzowi Clementowi Walrodtowi, by sprawdził, czy ktoś wprowadził się już do starej galerii handlowej przy Oranienburgerstrasse. Walrodt zajął budynek do spółki z muzykiem Leo Kondeyne. Tak narodził się Tacheles. Słowo oznacza „mówić bez ogródek”, a pochodzi z języka jidysz, którym posługiwali się przedwojenni mieszkańcy Scheunenviertel. Kto wie, może i sam Otto Markiewicz? Historia lubi takie zaskoczenia.
Artyści wprowadzili się w lutym, a kwietniu gmach miał zostać rozebrany. Szybko zawiązali stowarzyszenie, robiąc, co tylko było można, aby go ocalić. Zwołano okrągły stół w miejskim ratuszu, podczas którego ustalono, że cała okolica, w tym Tacheles, zostanie objęta ochroną konserwatorską. Odtąd działał jako niezależne centrum sztuki. Tamte piękne, pionierskie czasy to już niestety przeszłość, czego symbolem odgrodzona siatką przestrzeń Tacheles – ożywiona przez artystów Scheunenviertel, podobnie jak całe Mitte, stała się modna, ceny nieruchomości wystrzeliły w górę. Gdy kilka lat temu znalazł się inwestor, okazało się, że squattersi nie zadbali na czas o podpisanie korzystnych kontraktów najmu. Część z nich poszła na ustępstwa wobec miasta. Musieli się wyprowadzić.
Niektórzy, przyglądając się działaniom różnych środowisk, od ponad dekady wprowadzających w Warszawie twórczy ferment i zmieniających tutejsze śródmieście z betonowej pustyni w miejsce coraz bardziej przyjazne, z uporem nazywają polską stolicę „drugim” albo „nowym” Berlinem. Tyle że dziś w Berlinie od dawna nie dyskutuje się o artystycznym ożywieniu, lecz o tym, jak zapobiegać gentryfikacji, której najboleśniejszym przejawem są podwyżki czynszów, przeganiające artystów z jednej dzielnicy do drugiej.
Warszawa (obok między innymi Lipska) wskazywana jest też coraz częściej jako jedno z miejsc, które mogą Berlin zastąpić, gdzie jest wciąż pionierska atmosfera i pole do krzewienia niezależnej kultury. Ten nowy charakter miasta, kreowanego dotąd, zwłaszcza w latach 90., na środkowoeuropejską, a na pewno polską stolicę dzikiego kapitalizmu i kariery korporacyjnej, podczas gdy Berlin promował się hasłem „biedny, ale seksowny”, wykuwa się jednak w bólach. To inna rzeczywistość niż tamten niepowtarzalny moment po otwarciu muru, który sprawił, że twórcza energia po jego obu stronach uwolniła się i natychmiast, bez większych przeszkód, rozlała na całe miasto. Urzędnicy odpowiedzialni za opracowanie miejskiej strategii Berlina dostrzegli w niej potencjał, wskazując, że stolica nie nadaje się ani do roli centrum finansowego, ani gospodarczego, za to warto postawić na już istniejącą bazę w postaci silnego ośrodka nauki i kultury alternatywnej.
Dlatego Warszawa, mimo urbanistyczno-historycznych podobieństw, drugim Berlinem stać się nie może (i dobrze, bo po co nam podróbka?). Ma szansę za to stworzyć własny model, wyciągając wnioski z doświadczeń niemieckiej stolicy z czasów, gdy stawała się mekką dla artystów i przedstawicieli branży kreatywnej, wykorzystując do tego celu również żydowskie dziedzictwo.
O tym, jak to zrobić, będą pod hasłem „Nowi Berlińczycy” w najbliższy wtorek (10 listopada), o godzinie 18, w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, rozmawiać ludzie, którzy mieli w procesie przekształcania Berlina spory udział: socjolog Wolfgang Mueller, autor książki „Subkultur Westberlin 1979–1989″, muzyk i dziennikarz „Die Zeit” i „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Daniel Haaksman, twórca startupowego centrum Factory Berlin Simon Schaefer, twórca zespołów Moderat i Modeselektor oraz założyciel wydawnictwa Monkeytown Records Sebastian Szary.
Zderzenie tych perspektyw może być bardzo ciekawe, zwłaszcza w kontekście Scheunenviertel. Jego przemianę z kwartału ulic kojarzonych ze sceną alternatywną i nieformalnymi strukturami społecznymi w dzielnicę galerii sztuki, drogich sklepów i luksusowych apartamentów można potraktować zarówno jako naukę, jak i przestrogę, zwłaszcza dla coraz tłumniej odwiedzanego przez turystów Muranowa.
8 listopada o godz. 2:15 1054
Bardzo ciekawy tekst. Berlin to swietne miasto, a nieistniejacy juz ‚ Berlin Zachodni ‚ jeszce ciekawsze niz Berlin. Tylko ten nieszczesny ” zelazobeton „, az zeby bola. Nie slyszaly panie slowa ” zelbet „. JB.
8 listopada o godz. 9:32 1055
Jan Bochyński
A ja uważam, że to jest tekst o niczym, szczególnie zaś w obecnej chwili, kiedy to stopa życiowa zwyczajnych Niemców gwałtownie spada, autorytet CDU/CSU i SPD osiągnął najniższy poziom od roku 1945, a do głosu dochodzi w Niemczech skrajna prawica, na skutek błędów poczynionych przez Kohla (przedwczesne forsowanie zjednoczenia) i Merkel (wpuszczenie setek tysięcy nielegalnych imigrantów), przez co Niemcy wpadły w pułapkę spadających dochodów i rosnącego zadłużenia. Symbolem Berlina jest dziś zaś nieukończone od lat lotnisko im. (ironicznie) W. Brandta – jedynego uczciwego zachodnioniemieckiego polityka w całej powojennej historii Niemiec. 🙁
8 listopada o godz. 9:56 1056
Panie pięknie i zajmująco o berlińskich kulturaliach, i ich historycznych kontekstach, a ja o tym nieszczęsnym patencie Louisa Lambota, z 1851 roku. Okazuje się, że pierwotną i najpoprawniejszą nazwą był jednak żelazobeton. Wszystkie późniejsze określenia, łącznie z powszechnymi dzisiaj żelbetonami i żelbetami, a także rzadziej, stalobetonami czy stalbetami, weszły sobie bocznymi furtkami. Tak jak w humoresce Tuwima o hydrauliku, który musiał wrócić po holajzę, ponieważ „trymer był krajcowany na szoner”.
8 listopada o godz. 14:00 1057
Dziękuję za zwrócenie uwagi, rzeczywiście uczepił się mnie ten żelazobeton 😉 – już poprawione.
8 listopada o godz. 14:04 1058
Zgoda, ale to jest temat na odrębny tekst na inny temat – ten powstał w kontekście przyszłotygodniowej dyskusji o polityce kulturalnej, więc skupia się na innych aspektach. Dziękuję za zwrócenie uwagi, też dostrzegam te problemy i postaram się odnieść do nich w którymś z kolejnych postów, także porównawczo.
8 listopada o godz. 14:06 1059
A ja już zmieniłam tymczasem na żelbet… Jak żyć? 😉 Dziękuję za erudycyjną uwagę! Aż z ciekawości zaczęłam zgłębiać temat i wygląda na to, że za „żelbetem” jako poprawną formą optują przede wszystkim środowiska budowlane, w innych kręgach nie ma aż takiego doń przywiązania. Zatem w jednym miejscu będzie żelazobeton, w drugim żelbet. Dla równowagi. Na szczęście pojawia się w tekście tylko dwukrotnie;)
9 listopada o godz. 10:26 1060
Powtarzam: symbolem Berlina jest dziś nieukończone od lat lotnisko im. (ironicznie) W. Brandta – jedynego uczciwego zachodnioniemieckiego polityka w całej powojennej historii Niemiec. I nie ważne, czy to lotnisko jest z żelbetu czy też z żelazobetonu – ważne, że wyrzucono na nie, w symboliczne błoto, miliardy euro, a ono wciąż straszy zamiast przyjmować samoloty i podróżnych. 🙁
10 listopada o godz. 9:49 1061
Tak więc to nie „artystyczne” dzielnice Berlina są dziś wizytówką tego miasta, a wciąż nieukończone lotnisko im. W. Brandta, na które wydano, jak dotąd, dobrze ponad 5 mld euro, a trzeba będzie wydać jeszcze co najmniej 2-3 mld euro, aby mogło ono, po ponad 10 latach od rozpoczęcia jego budowy, wreszcie zacząć przyjmować samoloty i ich pasażerów. To właśnie z powodu afery finansowo-politycznej związanej z budową tego lotniska, utracił swe stanowisko niejaki Klaus Wowereit, w swoim czasie nadburmistrz (prezydent) Berlina – osobnik w swoim czasie bardzo chwalony na tzw. lewicy i przez liberałów, głównie ze względu na to, że nie krył się on ze swymi „postępowymi” preferencjami seksualnymi. Polecam więc film „Kabaret”, jako ze sytuacja (zarówno obyczajowa jak tez i polityczna) w Niemczech coraz bardziej przypomina sytuację w Republice Weimarskiej. A jak ta republika skończyła, to dobrze w Polsce wiemy…
14 listopada o godz. 10:33 1062
Paryska lekcja.
Przecież ten ostatni zamach terrorystyczny w Paryżu dokonany został przez piątą kolumnę islamu we Francji. Ponadto, to francuskie specsłużby nic o planowaniu tych zamachów nie wiedziały, jako że nie mogły one umieścić swoich agentów wśród terrorystycznych organizacji islamskich, które są przecież szczelnie zamknięte dla osób nie wyznających religii proroka Mahometa. Dziwię się, że politycy na Zachodzie Europy są tak naiwni jak Francuzi, którzy nie zrozumieli, że zamknięta, nie integrująca się, a przy okazji zmarginalizowana ze względu na swoje zacofanie obyczajowe i kulturalne mniejszość muzułmańska musi się stać wylęgarnią radykalnych bojówek terrorystycznych. Dziwie się też Niemcom, że pozwolili oni Merkel na otwarcie granic Niemiec, a co za tym idzie Unii Europejskiej dla nielegalnych przybyszów z Bliskiego Wschodu, wśród których muszą przecież być zwolennicy terroryzmu a nawet i wyszkoleni terroryści. Pytanie jest więc nie czy się pozbyć muzułmanów z Europy, ale jak się ich pozbyć. Niestety, ale tam, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, a więc z powodu tych zamachów ucierpią także uczciwi muzułmanie, którzy obecnie przebywają w Europie. Ale ponieważ nie da się łatwo i ze 100% pewnością odróżnić uczciwego muzułmanina, od nieuczciwego, czyli zwolennika terroryzmu skierowanego przeciwko Europie i Europejczykom, to jedynym wyjściem jest pozbycie się z Europy wszystkich przybyszów z Bliskiego Wschodu. Inaczej, to czeka nas w Warszawie taka sama, jak nie gorsza masakra, jaką mieli ostatnio Francuzi w Paryżu.